Dzieciństwo – miłość ojca

Rodzice z Karolem Wojtyłą

Bernard Balayn

KAROL WOJTYŁA – DZIECIŃSTWO. MIŁOŚĆ OJCA

Przykład ojca

Odejście matki Emilii i brata Edmunda zacieśniło dodatkowo więzy z ojcem, który formował go jako człowieka i ucznia, dając mu przykład głęboko chrześcijańskim życiem. Poza sprawami życia codziennego ojciec i syn odnaleźli się w sferze wyższej: duchowej.

W książce: „Moje powołanie” Jan Paweł II mówi wspaniale o ojcowskiej pobożności, która miała na niego największy wpływ:

„Po śmierci matki i brata, życie mojego ojca stało się nieustanną modlitwą. Zdarzało mi się, że się budziłem w nocy i zastawałem go na kolanach, podobnie jak zawsze na kolanach widziałem go w kościele parafialnym.”

Pan Wojtyła zastępował – najlepiej jak umiał – swą małżonkę, aby Karol cierpiał jak najmniej z powodu utraty matki – to było odtąd jego największym problemem.

Karol, jako ministrant, bywał czasem niezdyscyplinowany, co nie uchodziło bacznej uwagi ojca-oficera, który udzielał mu słusznego pouczenia.

Wiele lat później Papież zwierzył się André Frossardowi w następujących słowach:

– Mojej matki już nie było… To ojciec, zauważywszy mój brak dyscypliny, powiedział mi pewnego dnia: „Karolu, nie jesteś dobrym ministrantem. Nie modlisz się dość do Ducha Świętego!” I pokazał mi modlitwę.

– Wasza Świątobliwość jej nie zapomniał?

– Nie zapomniałem jej. To była najwyższa lekcja duchowa, bardziej trwała i silniejsza niż wszelkie, które mogłem potem wyciągnąć z moich lektur lub otrzymywanych pouczeń. Z jakim przekonaniem do mnie mówił! Jeszcze dziś słyszę jego głos. Rezultatem tej lekcji z dzieciństwa jest Encyklika o Duchu Świętym.

Wspaniała kariera szkolna

Po śmierci brata Karol, z woli Boga, pozostał sam z niezrównanym ojcem. Doświadczenia bardziej ich jeszcze ze sobą związały. Syn pragnął pocieszyć ojca, traktując go z najwyższym szacunkiem, także poprzez naukę. Ojciec poświęca skromne oszczędności na wykształcenie syna. Ten człowiek bowiem, wykształcony i obowiązkowy, pragnął mu ofiarować najlepsze atuty, aby jedyny, który przeżył z rodziny, wzniósł się wysoko – jeśliby Bóg zechciał – w cnotach kultywowanych w tym uprzywilejowanym środowisku.

Pan Wojtyła pokierował też jego nauką poprzez wybór szkoły. Wybrał państwowe liceum, z trzech powodów: bo było najbardziej znane; bo nauka w nim była najtańsza dla syna urzędnika i w końcu nie chciał wpływać na jego przyszłe wybory, umieszczając go na drodze do kapłaństwa. Wyszedł z założenia, że jeśli Karol zechce być w przyszłości księdzem, uczyni to sam, bez nacisku ze strony rodziny i w całkowitej wolności.

Karol zaczął więc uczęszczać w jesieni 1930 r. do liceum Marcina Wadowity, gdzie uczył się wspaniale, budząc podziw. Dzięki pracowitości i koncentracji, dzięki inteligencji znacznie przewyższającej przeciętną i wspaniałej pamięci, uczył się jakby bez wysiłku.

Żył życiem młodych w jego wieku, czuł się pośród nich swobodnie, na wszystko miał czas, unikał jednak nieporządku i młodzieńczych wybryków. Zawsze poświęcał wiele czasu na sport. W wyższych klasach pochłaniał dzieła poetów i filozofów, polskich i zagranicznych. Dzięki rodzimym poetom kultywował swą polskość. Dzięki przykładowi profesorów pochłonęła go jedna z życiowych pasji: teatr, źródło patriotyzmu, okazja do poszerzenia humanistycznych horyzontów, nieskończone otwarcie na wiedzę. Z tego wziął się jego pogłębiający się pociąg ku rodzimej mowie, ku językom w ogóle, podobnie jak ku kulturze, coraz szerszej i uniwersalnej. I podczas gdy ojciec Zacher, następca księdza Figlewicza, wcielił go do teatru parafialnego, jego profesorowie włączyli go w pracę teatru rapsodycznego, gdyż miał uzdolnienia nie tylko recytatorskie, ale radził sobie doskonale także z gestem. Już wtedy był osobowością.

W parze z pogłębianiem wiedzy świeckiej szła jego chrześcijańska formacja. Zaprzyjaźniony, zarówno on jak i ojciec, z klasztorem Karmelitów przyjął duchowość maryjną, nosząc od 10 roku życia szkaplerz. W liceum założył Sodalicję Mariańską: ruch katolickiej młodzieży, ukierunkowany na pobożność i służbę. Przez 3 lata jej przewodniczył.

Mijały lata, doszedł do ostatniej klasy. Stał się młodym, cenionym człowiekiem.

Był maj 1938 roku. 3 maja Karol przyjął sakrament bierzmowania. Ojciec Zacher wybrał go, aby wygłosił mowę powitalną do arcybiskupa Krakowa, kardynała Adama Sapiehy, który podczas wizytacji, odwiedził szkołę.

W przeddzień matury polecił mu: „Przygotuj przemówienie, ale chciałbym je przedtem zobaczyć”. „Wszystko przygotował, napisał, zajrzałem, nie miałem uwag – wyznał kapłan.

Po przybyciu arcybiskupa Karol Wojtyła wygłosił tekst. Po ceremonii książę Sapieha zapytał, ujmując ojca Zachera pod ramię: „Czy ten chłopiec nie chce zostać księdzem?” „O ile dobrze wiem, Eminencjo, na razie o tym nie myśli” – odpowiedział. „ Szkoda” – stwierdził. „Na razie jego miłością jest teatr”. „Szkoda, szkoda” – powtórzył książę.

Ku przyszłości

Pytanie, bez wahania, o to czy Karol chciał być kapłanem i wyrażenie zawodu przez kardynała, zdradzają, jaką osobowość, jakie wartości przedstawiał młodzieniec dla ludzi Kościoła, jakie wrażenie na nich wywierał. Cała przyszłość Karola, malująca się w wyobraźni kard. Sapiehy, zawarła się w pełnych zamyślenia słowach: „Szkoda, szkoda!…”

14 maja Karol zdał egzamin dojrzałości, błyskotliwie, z najlepszą notą. Stał się prawdziwym fenomenem, o którym żydowski przyjaciel z czasów dzieciństwa powiedział: „Jemu wszystko się udawało, lepiej niż innym, nawet w sporcie.”

Naturalne dary, tak dobrze pielęgnowane i rozwijane przez niego samego, pod czułym okiem ojca, zostały ukoronowane inną przemową, pożegnalną, skierowaną do grona profesorskiego. Przemowa równie przejmująca, której pogratulował mu dyrektor.

Następujące po sobie szybko pierwsze docenienia publiczne dały świadectwo o zapale, jakim był nasycony młodzieńczy wiek Karola. Czas pierwszych cierpień wydawał się już daleki i przezwyciężony. Czuło się umocnienie jego osobowości nie dającej miejsca żadnemu fatalizmowi. Do wiary, podtrzymywanej przez ufność, wyraźnie dodał główną wartość, zdolną przemienić życie, zwłaszcza gdy zbliżało się cierpienie: męstwo – inne imię miłości. Posiadając te trzy główne cnoty był już gotowy, by stawić czoła życiu.

Stella Maris, czerwiec 2002, str. 6-7. Przekład z franc.: E.B.