OFIARA EUCHARYSTYCZNA OJCA PIO
Nie sposób zliczyć publikacji na temat znanego na całym świecie kapucyna, tak hojnie obdarowanego przez Niebo. Z jednej z nich przytaczamy fragment, który wskazuje dobitnie na to, że Ojciec Pio całą swą osobą i przez całe swe życie dawał świadectwo tego, czym jest naprawdę Najświętsza Ofiara oraz ukazujący, iż nie bez przyczyny można go nazwać prawdziwym męczennikiem Eucharystii…
«…„Gdy jestem przy ołtarzu – mówił – mam wrażenie, że chyba się skończę; czuję jak mnie pochłania i pali jakiś ogień. Nie mogę tego opisać; co to wszystko oznacza, sam nie wiem”.
Mówił o tym dogłębnie wstrząśnięty, wszak wiedział, jak niepojętych rzeczy dokonuje Pan za jego przyczyną. Czuł się uprzywilejowany, ponieważ jak podkreślał, codziennie przyjmował Jezusa „przy stole aniołów”. Był nienasycony owego chleba aniołów, choć musiał z tego powodu staczać długotrwałe walki z kusicielem, który starał się go zbić z tropu, zaniepokoić, odebrać duchową radość. Cóż, ów nieprzyjaciel wiedział doskonale, jakie korzyści przynosi Ojcu Pio codzienne celebrowanie Eucharystii, wielkich doznawał duchowych rozkoszy przyjmując Komunię św. Nawet postronni świadkowie widzieli, jak jego oblicze i serce płonęły jakimś niezwykłym żarem, a na twarzy malowała mu się przedziwna przyjemność i słodycz. Jedynym jego pragnieniem w takich chwilach było, aby mógł na zawsze pozostać w takim zjednoczeniu z Bogiem; czuł się wówczas tak, jakby znalazł się już w raju.
Pio zwykł mawiać, że na świecie mogłoby nie świecić słońce, nigdy jednak nie może zabraknąć Mszy św. Tysiącom ludzi przybywającym do San Giovanni Rotondo utkwił w pamięci ów niezwykły obraz wpatrującego się godzinami w krzyż zakonnika. Tajemnica cierpienia łączyła ich obydwu. Nad ołtarzem wisiał przykuty do krzyża Bóg-Człowiek. Poniżej, przykuty do ołtarza słaniał się kapłan. Zwieszona z krzyża głowa Chrystusa i wyciągnięta w górę twarz Jego ucznia – taką scenę zapamiętywał każdy. Modląc się ów uczeń płakał. Łkanie wstrząsało jego ciałem. Jakiż to rzadki, niecodzienny widok w katolickich kościołach. Od czasów proboszcza z Ars, Jana Vianneya, możemy lepiej zrozumieć, co czuje kapłan celebrujący na ołtarzu dramat Golgoty, a zarazem misterium dziękczynienia za zbawienie.
Ojciec Pio długo przygotowywał się na to spotkanie z Jezusem. Od godziny drugiej w nocy już nie spał. Jak mawiał: „Nigdy nie ma dość czasu, aby dobrze przygotować się do Komunii św.”. Odczuwał głód i wielkie pragnienie, aby posiąść Najwyższe Dobro, a kiedy już zjednoczy się z Nim, miał wielką ochotę powiedzieć Jezusowi: „Już dosyć! Już więcej nie potrafię pomieścić, przyjąć!” Zdawało mu się, że już nie jest na tym świecie. Nie pragnął niczego więcej, tylko tego, aby ten stan trwał jak najdłużej.
Sądził, że każdy przeżywa podobnie to spotkanie z Synem Bożym w Najświętszym Sakramencie, a zwłaszcza duchowni. Bolał niezmiernie, kiedy się przekonał, że wielu nie czuje tego żaru w duszy, odprawiając czy uczestnicząc w Mszy św. jak w nie różniącym się niczym zebraniu ludzi…
…Z biegiem lat stało się już żelaznym zwyzajem, tak w lecie jak i w zimie, że Pio odprawiał Mszę św. o 5 rano. Dlatego już od godz. 2 gromadzili się ludzie przed drzwiami kościoła, modląc się i śpiewając oczekiwali świtu. O godz. 4 było ich już tylu, że wystarczyło, by zapełnić połowę kościoła. Kto przychodził później, niewiele mógł zobaczyć. To była dla pielgrzymów dodatkowa ofiara, któż jednak nie chciał dostać się jak najbliżej ołtarza?
Kiedy o wpół do piątej otwierano kościół, wierni zdobywali go szturmem. W jednym momencie pobożna rzesza zamieniała się w rozbiegany tłum, każdy pędził w upatrzone miejsce, rozpychano się z krzykiem, walczono o każdy dogodny skrawek w świątyni. Dopiero z chwilą pojawienia się Ojca Pio zamierał tumult, udawało się porządkowym zaprowadzić spokój. Odtąd już nikt nie musiał nikomu zwracać uwagi. Cisza ogarniała wszystkich.
Zanim jednak zakonnik pojawił się przy ołtarzu klęczał dłuższy czas w zakrystii. Nie miał tam jednak spokoju. Wielu księży oraz ludzi protegowanych przedkładało mu swoje prośby i potrzeby. Pio kiwał głową ze zrozumieniem, słuchał jakby jednym uchem, myślał bowiem o swojej duchowej ofierze, którą łączył z ofiarą Chrystusa. Opóźniał odprawienie Mszy, bardzo wolno ubierał się w szaty mszalne, przyklękał co chwilę i na krótki czas zatapiał się w modlitwie. Podkreślał wielokrotnie, że nie czuje się godny odprawiać Najświętszej Ofiary, płakał z tego powodu, drżał na ciele. A później, poruszając się z trudem, wychodził z zakrystii do ołtarza. Każdy krok sprawiał mu ból, słaniał się pod jakimś niewidzialnym ciężarem, poruszał bardzo wolno rękami. Mimo ogromnego cierpienia, idąc na słaniających się nogach, potrafił stać za ołtarzem po kilka godzin. Kiedy go poproszono, by to wyjaśnił, odpowiedział: „Odprawiając Mszę św. nie odczuwam zmęczenia, ponieważ nie stoję na nogach, lecz wiszę na krzyżu razem z Jezusem, jako Jego pomocnik w wielkim dziele zbawienia. To Pan tak sprawił, nie z powodu jakichś moich zasług, ale wyłącznie ze swojej najwyższej dobroci”. Mszę odprawiał najczęściej przy głównym ołtarzu. Kilkuset pielgrzymów mogło z bliska przyglądać się, jak modli się w skupieniu, jak od czasu do czasu chwyta się za skronie pragnąc złagodzić ból głowy, czy jak mówiono: zwolnić ucisk cierniowej korony. Pod koniec życia nie potrafił schylić się, by ucałować ołtarz.
Wielu próbowało opisać sposób odprawiania Mszy przez Ojca Pio, jednak ludzka mowa, mimo najumiejętniej dobranych słów, nie może oddać tego, co jest istotą eucharystycznej Ofiary, co dokonywało się za przyczyną tego zakonnika w ludzkich sercach. Wielu, którzy przybywali do San Giovanni Rotondo, nie miało pojęcia, że uczestnictwo w Mszy może wzbudzić taki entuzjazm. Opowiadali potem z wypiekami na twarzy, że Ojciec Pio za ołtarzem przestawał być zwyczajnym kapłanem; przeobrażał się w świadka Chrystusowej Ofiary; był uczestnikiem cierpień na Golgocie, ukrzyżowanym mistycznie razem z Jezusem.
W czasie Mszy na twarzy Ojca Pio malował się głęboki wyraz cierpienia, całe ciało przebiegały skurcze, przy każdym powstaniu z przyklęknięcia wydawało się, jakby przygniatał go ogromny ciężar.
Ktoś się wyraził, że Pio nie odprawiał Mszy, to nie było sprawowanie obrzędu. On brał udział w misterium Golgoty, był jej współofiarnikiem. Potwierdzają to jego słowa. Na pytanie braci: „Kto nam po twojej śmierci będzie służył takim wzorem?” odpowiedział: „Pójdziecie pod tabernakulum, tam spotkacie Jezusa, a z Nim także mnie”. Czy te słowa należy rozumieć dosłownie, czy ktoś nie uzna ich za bluźnierstwo?
Kiedy np. w czasie Mszy wpadał w ekstazę, zwłaszcza na Gloria lub Credo, odnosiło się wrażenie, że ogląda na własne oczy to, o czym w modlitwie mówi, że rozmawia z kimś, kogo tylko on sam widzi. Jego twarz odzwierciedlała te wewnętrzne doznania. Można było tylko się dziwić, dlaczego tak rzadko gościła w tych chwilach na jego twarzy radość. Najczęściej rysowało się na niej cierpienie.
Kiedy przerywał modlitwy i wpadał w ekstazę, uczestnicy Mszy przeżywali podobne chwile wewnętrznego uniesienia, jak gdyby także im udzielała się łaska. Iluż nawróciło się pod jego wpływem! Pod koniec II wojny światowej, tuż po wyzwoleniu Rzymu, setki żołnierzy amerykańskich otrzymały specjalne zezwolenia, by pojechać do San Giovanni Rotondo i uczestniczyć w Mszy Ojca Pio. Wielu z nich przechodziło z protestantyzmu na katolicyzm. Takie było widzialne oddziaływanie niewidzialnego Boga.
Wielkie wrażenie czyniły również łzy, które spływały mu po twarzy. Mokrą od łez i potu chusteczką obcierał oczy i skronie, by po chwili kontynuować Mszę. Potem, na Ofiarowanie, podnosił patenę oraz kielich i wypowiadał prośby, które przez niego składali pielgrzymi. Na ołtarzu leżały karteczki i koperty, które zawierały modlitwy o różne dary i łaski; także polecał Bogu swoich duchowych synów i córki. Długą listę ich imion wymieniał z pamięci.
Najtrudniej przeżywał moment Przeistoczenia. Cierpiał w dwójnasób. Rysy twarzy wyostrzały się, oczy zapadały w głąb, walczył ze sobą, z ran wypływała mu świeża krew. W tajemniczy sposób przeżywał na sobie konanie Chrystusa. W ciszy zalegającej kościół można było usłyszeć jego powtarzające się wezwanie: „Jezu, miłosierdzia”.
Zwłaszcza w okresie Wielkiego Postu jego cierpienia w czasie Przeistoczenia nasilały się. Ekstazy następowały jedna po drugiej, trwały po pięć i więcej minut. Nieraz ciszę kościoła przerywał czyjś szloch albo okrzyk: „wierzę”. Nierzadko słowa konsekracji wypowiadał z trudem, kilkakrotnie je rozpoczynał i jakby cofał się w pół słowa, marszczył brwi, pochylał głowę, zdawało się, że przygniatał go jakiś ciężar, że sposobi się do walki z kimś mocniejszym. Strużki potu spływały mu po czole, choć mogła być akurat zima. Porównanie do agonii jest chyba najbardziej trafne i tak dość często określano w książkach te chwile. On sam stawał się w tym momencie męczennikiem i dopiero kiedy uniósł w górę Hostię, rysy twarzy stawały się miękkie, promieniał spokojem. Zanim jednak uniósł Hostię w górę, brał ją w rękę, trzymał długo, milczał, odkładał, sięgał po chusteczkę, by wytrzeć płynące łzy, i znowu brał Hostię, pogrążał się w ekstazie, i wreszcie, po długiej ciszy, płaczliwym głosem wypowiadał słowa konsekracji. Podobnie czynił z kielichem. Chwile te nikomu nie dłużyły się, cisza panowała przejmująca, wielu wstrzymywało oddech. To było misterium, w którym brali udział wszyscy.
W czasie Komunii setki ludzi próbowało dopchać się do Ojca Pio, wielu przystępowało do Komunii: dopiero po Mszy, gdy zakonnik sam ją rozdzielał przy głównym ołtarzu. Była to okazja by z bliska: zobaczyć tylko jego palce, bowiem dłoń okrywał długi wykrochmalony rękaw alby. W czasie Mszy komunikował jedynie dzieci pierwszokomunijne oraz osoby tzw. uprzywilejowane: wybranych duchowych synów i córki, małżonków z okazji obchodzenia rocznicy ślubu, zakonników…
Bywało, że niektóre osoby pomijał. Pominięci wiedzieli dlaczego, głos sumienia bywał najlepszą pamięcią. Czasem zdarzało się odwrotnie, ktoś nie miał odwagi przystąpić do Komunii. Kiedy np. jeden z mężczyzn powiedział do niego: „Ojcze, nie jestem godzien przystąpić do Komunii św.”, odparł: „Co mówisz – godzien, kto właściwie jest godzien! Nikt! Wszystko jest łaską i miłosierdziem”.
Wróćmy jednak do opisu Mszy, do momentu, w którym następowało dziękczynienie. Ojciec Pio bowiem nie skąpił czasu na modlitwę. Uważał ją za rzecz świętą i nietykalną, za najbardziej wewnętrzną sferę w człowieku, którą każdy powinien w drugim uszanować. Najlepiej świadczą o tym przykłady. Kiedy jeden z dziennikarzy ze „Stampa Sera” stał wśród tłumu wiernych modlących się razem z Ojcem Pio i notował w pamięci różne sprawy do artykułu, usłyszał nagle głos zakonnika: „Synu, czy to jest odpowiednia chwila do zabawiania się notatkami? Źle czynisz wzniecając tyle hałasu dokoła księdza, który się modli.”
Pomińmy w tym wydarzeniu umiejętność czytania w myślach, jaką Pio posiadał. Ważne jest co innego: obrona wewnętrznej sfery ducha, którą różni żądni sensacji ludzie nieświadomie niszczyli. Ten nadzwyczajny zakonnik był jak czuły odbiornik krótkofalowy, który odbiera wszystkie fale. Dlatego tak łatwo można było zakłócić jego „pasmo odbioru”, zdenerwować bezmyślnością, błahostkami, natarczywością… Chociaż jego wnętrze można porównać do duchowej twierdzy, to najmniejszy poruszony kamień w tej budowli chwiał nią, rozpraszał wewnętrzne skupienie. Działo się tak dlatego, ponieważ Padre Pio nie pracował jedynie nad własną doskonałością, nie modlił się czy cierpiał dla siebie, ale czynił to z myślą o innych, zwłaszcza o tych, którzy, znaleźli się na jego drodze, których mu zlecono do nawrócenia czy uzdrowienia.
Dziękczynienie nie kończyło się razem z Mszą. Ojciec Pio klęczał najpierw długo w zakrystii, a potem szedł na swoje miejsce w chórze. Jak pisał w liście do o. Augustyna: „Po Mszy św. zostałem z Jezusem na dziękczynieniu. Jakaż to była niebiańska rozmowa! Serce Jezusa i moje złączyły się w jedno. Biły już nie dwa serca, ale tylko jedno. Moje serce znikło jak kropelka wchłonięta przez ocean” (18.04.1912).
Umęczone wieloletnim bólem ciało było jakby skarbnicą duchowych owoców; w nim, podobnie jak w Chrystusie, trwała wieloletnia agonia, tajemnicze współcierpienie z Jezusem, przynoszące tyle nadzwyczajnych łask dla innych. Aby jednak być tak oddany innym, musiał wyzuć się z samego siebie, wyzwolić i niejako pozbawić wszystkiego, co nie ma związku z Bogiem. Jego życie przemieniło się w totalną modlitwę, w obcowanie z Bogiem niemal „twarzą w twarz”, co przynależy już osobom zbawionym. To było powołanie do współodkupienia, które wyniszczało go stopniowo pogrążając coraz głębiej w tajemnicy paschalnej. Pascha była rzeczywistością, w którą włączył się całym sobą, stała się jego codziennym chlebem. „Miłość doskonałą – mówił – nabywa się dzięki posiadaniu przedmiotu tej miłości. Dlatego wstępowanie na Kalwarię jest owocne, choć się o tym nie wie”. Wyznawał ponadto: „Jestem ukrzyżowany z miłości!”…»
Czesław Ryszka: „Winnica Padre Pio” Wrocław 1988, str. 133-135 „Kapłan” oraz str. 142-150 „Za ołtarzem”; w: „Vox Domini” nr 1-2/98, str. 8-9