KIBEHO – afrykańskie Lourdes, Fatima i Medziugorje
Wywiad z o. Ivica Periciem przeprowadził Vitomir Damjanovic (25.02. 2012, Wiedeń)
Ojciec Ivica Peric, który od 22 lat pracuje jako misjonarz w Afryce, odwiedził Wiedeń 25. 02. 2012 r. z okazji publikacji książki o jego życiu i działalności w Afryce. Książkę napisali dwaj chorwaccy dziennikarze. Odwiedził chorwacką misję katolicką w Wiedniu, gdzie sprawował niedzielną mszę. W pobliżu jego parafii w Afryce znajduje się sanktuarium maryjne Kibeho, jedyne w Afryce, które zostało uznane przez Watykan. W Kibeho objawienia maryjne rozpoczęły się w tym samym roku co w Medziugorju, lecz pięć miesięcy później.
Afryka jest kontynentem, na którym ludność żyje rzeczywiście w skrajnej nędzy. Ich bieda dotyczy w pierwszej linii podstawowych ludzkich potrzeb: żywności, wody i wykształcenia. Współczesny człowiek powinien zdawać sobie sprawę, co oferuje świat, wobec jakich wymagań staje w życiu, a z drugiej strony, co traci, skupiając się tylko na walce o dobra materialne. Poniższa historia o życiu o. Ivica jest jego osobistą relacją z pracy misyjnej, a więc umożliwia jeszcze lepsze zrozumienie jak życiodajne jest dla człowieka bycie darem dla innych. Z jego opowiadań wynika, że opłaca się dawać świadectwo o Jezusie, nawet jeśli ryzykujemy życiem.
Ojcze Ivica, czy mógłby ojciec powiedzieć kilka słów o sobie?
Urodziłem się w Lepenicy, niedaleko Sarajewa. Jako franciszkanin należę do prowincji Bośnia Srebrena. W mojej miejscowości ukończyłem szkołę podstawową i średnią. Następnie studiowałem w Sarajewie. Po trzech latach studiów na wydziale gospodarki, zdecydowałem w roku 1982 o wstąpieniu do zakonu franciszkanów. W roku 1988 zostałem wyświęcony na kapłana. Po święceniach byłem rok w parafii Tuzla jako kapelan. Warunkiem wyjechania na misje był rok pracy duszpasterskiej we własnej prowincji. W ten sposób w roku 1989 opuściłem prowincję Bośni i wyjechałem do Anglii na kurs językowy. Następnie udałem się w roku 1990 do Ugandy, gdzie pracowałem przez 13 lat. Obecnie jestem od 9 lat w Rwandzie. A więc w sumie spędziłem 22 lata na misjach w Afryce.
Nosił ojciec w sercu pragnienie zostania kapłanem. Kiedy pojawił się pomysł misji?
Podczas studiów teologicznych w Sarajewie, a nawet wcześniej, zapragnąłem wyjechać na misje do Indii. W tych latach, gdy przygotowywałem się do pracy misyjnej, granice państwa indyjskiego były zamknięte, tak że żaden misjonarz nie mógł się tam udać. Wówczas nasz brat, ojciec Tomo Ancic był misjonarzem w Ugandzie. W czasie urlopu przyjechał do Bośni i usłyszał, że przygotowuję się do wyjazdu na misje. Odwiedził mnie na parafii w Tuzla i rozmawiał ze mną, abym zmienił decyzję o wyjeździe do Indii. Prosił mnie, abym rozważył wyjazd do Afryki.
Pierwsze spotkanie z Afryką – czy było tak, jak sobie ojciec wyobrażał?
Przed wyjazdem dostałem dużo książek o Afryce, a także relacje misjonarzy, moich poprzedników. Jednak miałem wewnątrz przekonanie, że nie powinienem tego wszystkiego czytać, aby nie jechać tam z rozwiązaniami i spostrzeżeniami innych. Chciałem mieć swoje, świeże spojrzenie, poznać Afrykę z własnego punktu widzenia. Uznałem za zbędne gromadzenie myśli, które stanowiłyby źródło sugestii, a dalej konkretnych decyzji. Po prostu chciałem poznać Afrykę w oparciu o własne doświadczenia. I muszę przyznać, że była to moja pierwsza istotna decyzja, dzięki której jestem do dziś zadowolony z początków mojej misyjnej drogi. Gdy w roku 1990 przybyłem do Ugandy (a było to moje pierwsze spotkanie z ziemią afrykańską), panował tam chaos po wojnie, zakończonej w roku 1986. Uganda była zrujnowana. Infrastruktura zniszczona. Sprawdziło się wówczas moje podejście, aby nie przychodzić ani z wiedzą, ani z oczekiwaniami i uprzedzeniami. Nie wiem, czy bym tu przyjechał, słysząc o straszliwym powojennym stanie kraju.
Chociaż wiele lat pracował ojciec na misjach w Ugandzie, obecnie jest ojciec w Rwandzie. Jak doszło do tej zmiany?
W Ugandzie przeżyłem wszystko, co może przeżyć misjonarz. Było naprawdę ciężko, przede wszystkim z powodu wojny, która miała swoje opłakane skutki i szerokie oddziaływanie. Jak każda wojna, także ta w Ugandzie, pochłonęła tysiące ludzkich istnień. Ludzie żyli w skrajnej nędzy, a bieda była jeszcze dotkliwsza niż przed wojną. Wielu młodych ludzi zginęło w walkach, a przecież oni mogliby pracować i utrzymać rodziny. Wszyscy potrzebowali pomocy, a więc nigdy się nie nudziłem, ciągle pracowałem. Dzięki Bogu, przez te 13 lat udało nam się zbudować wiele szkół i centrów zakwaterowań dla ubogich. Przyjmowani ludzie nie czuli się dłużej zostawieni na łasce losu. Misjonarze otwierali przed nimi drzwi do nowego życia i dawali nadzieję. Wielu z nich świadczy teraz o otrzymanej pomocy, dziękując Bogu i ludziom, którzy okazali im życzliwość i serce, aby mogli zacząć nowe życie.
Moje przybycie do Rwandy wpisało się w ciężki czas powojenny. Nie planowałem przyjazdu na to miejsce, lecz stało się tak, że mój współbrat z prowincji, o. Vjeko Curic, wieloletni misjonarz w Rwandzie, został zamordowany w roku 1998, w wyniku krwawych walk między plemionami Hutu i Tutsi, które trwały od roku 1994. Po jego śmierci misjonarze bali się wyjeżdżać do Ruandy. A więc poprosiłem naszego prowincjała, aby pozwolił mi kontynuować pracę, którą wykonywał o. Vjeko. Ojciec prowincjał przyjął moją propozycję i przeniósł mnie z Ugandy do Ruandy. W ten oto sposób zjawiłem się w parafii Kivumu, w której o. Vjeko pracował 15 lat.
Mógłby ojciec powiedzieć kilka słów o ojcu Vjeko, który nazwany został „afrykańskim Schindlerem”?
Ojciec Vjeko Curis pracował w Ruandzie jako misjonarz w latach 1983 – 1998. Był bardzo solidny, gorliwie wykonywał swoją pracę, dobrze orientował się w sytuacji kraju. Podczas wojny między plemionami Hutu i Tutsi, która trwała zaledwie trzy miesiące, Hutu zabili około milion osób z plemiona Tutsi: mężczyzn, kobiety i dzieci. Ojcu Vjeko udało się uratować tysiące ludzi dzięki pomysłowości, sprytowi oraz znajomości języka i kultury. Słowa przemówień nie są w stanie odzwierciedlić wielkości tego człowieka i jego miłości do tamtejszych ludzi, za których w końcu oddał życie. Był znany na całym świecie. Jako przedstawiciel tubylców, znający doskonale sytuację w Ruandzie, uczestniczył w negocjacjach prowadzonych w Ameryce i Europie. W dniu jego męczeńskiej śmierci bł. papież Jan Paweł II zaliczył go do grona chrześcijan, którzy oddali życie za braci w imię Jezusa. Ojciec Vjeko wiele czynił, ale najważniejsze, że czynił z miłości. Żył w parafii liczącej ponad 30 tysięcy mieszkańców, z których 20 tysięcy to młodzi ludzie. Można sobie wyobrazić, jaki był widok pól na skutek wojny. Pozostał na parafii mimo trwających walk oraz po ich zakończeniu, kiedy sytuacja była najgorsza, aż do tragicznego dnia jego śmierci, tj. 31. stycznia 1998 r. Tego wieczoru dwie osoby odwiedziły go w domu na parafii w Kivumu. Po wspólnej kolacji ojciec odwiózł ich samochodem do Kigali. Nagle samochód zatrzymał się przed kościołem pw. Świętej Rodziny, a pasażerowie skierowali w jego stronę broń, oddając siedem strzałów w plecy i w bok. Do dzisiaj nie wiadomo, kim byli i dlaczego go zabili. Skoro jednak zaprosił ich na kolację, możemy przypuszczać, że byli mu dobrze znani. Został pochowany w kościele w Kivumu, który zbudował. Parafianie osobiście poprosili biskupa Kabgaya o zgodę na pochówek w tym kościele, aby trwała pamięć o nim oraz o ofierze jego życia.
Ojcze, rozmawiamy o wojnie w Rwandzie. Wiemy też, że objawienia Matki Bożej w Kibeho są powiązane z tragicznymi wydarzeniami wojny. Kibeho znajduje się tylko ok. 120 km od ojca obecnej parafii. Co może nam ojciec powiedzieć o tych objawieniach?
W Rwandzie mówi się, że Kibeho jest afrykańskim odpowiednikiem Lourdes, Fatimy lub Medziugorja. Objawienia w Kibeho rozpoczęły się 28. 11. 1981 r., tzn. nieco ponad pięć miesięcy po objawieniach w Medziugorju. Wojna w Ruandzie miała miejsce mniej więcej w tym samym czasie co wojna w Bośni. Oba konflikty rozgorzały w oparciu o nietolerancję etniczną. Wojna w Ruandzie zakończyła się straszną masakrą, podczas gdy wojna w Bośni nie przyniosła aż tylu ofiar. Chociaż objawienia w Kibeho sa bardzo podobne do objawień w Medziugorje, można zaobserwować pewne różnice. W Kibeho liczba osób widzących stopniowo wzrastała. Najpierw jedna dziewczynka, później dwie, dalej trzy. W Medziugorju od razu było sześć osób. W Kibeho liczba oraz okres słyszenia orędzi nie były tak intensywne jak w Medziugorju, gdzie objawiania nadal trwają. Kibeho jest podobne bardziej do Fatimy. Natomiast o Medziugorju mógłbym powiedzieć, że niewątpliwie wyróżnia się na tle innych objawień. Nic podobnego się wcześniej nie zdarzyło. Wiemy także, że w przeciwieństwie do Medziugorja, Kibeho zostało oficjalnie zaakceptowane przez Kościół. Uznano widzenia pierwszych trzech osób, chociaż było więcej osób widzących Matkę Bożą. Głównym powodem uznania autentyczności objawień było wydarzenie z 15. sierpnia 1982 r. W Kibeho było wówczas ponad 20 tysięcy osób, ponieważ Matka Boża obiecała, że tego dnia się ukaże. Wielu oczekiwało tego dnia z radością, ponieważ jest to święto Wniebowzięcia Matki Najświętszej. Ale tego dnia Matka Boża nie pozwoliła śpiewać, co wcześniej się nie zdarzało. Osoby widzące patrzyły na Maryję płaczącą, i one też zaczęły zawodzić i płakać na widok okropności, które zobaczyły. Osoby widzące zobaczyły sceny zabijania, niszczenia, tortur, rzeki krwi, ciała zabitych, zmasakrowanych ludzi. Zobaczyli dolinę zaścieloną zwłokami zamordowanych, ponieważ nikt nie był w stanie ich godnie pochować. Gdy te wizje urzeczywistniły się po 12 latach, w walkach między Hutu i Tutsi, ówczesny prefekt Kongregacji Wiary, kardynał Joseph Ratzinger, zdecydował 29. stycznia 2001 r. o uznaniu autentyczności objawień w Kibeho.
Czy wierni w ojca parafii wiedzą o objawieniach w Medziugorju?
Wiem, że niektórzy pielgrzymowali do Medziugorja, gdy byłem w Ugandzie. Jednak trzeba wziąć pod uwagę, że są bardzo biedni, a więc prawie nikt nie może sobie pozwolić na taką podróż. Z Rwandy, tzn. z mojej obecnej parafii, nikt nie był w Medziugorje. Nie mają na to pieniędzy. Parafia liczy 30 tysięcy członków, a wśród nich jest ok. 15 tysięcy osób, które jedzą coś dwa, trzy razy w tygodniu. Nie mają czego jeść, a przecież to jest podstawa egzystencji. Nawet jeśli udają się do Kibeho, naszego „Medziugorje”, idą pieszo, ponieważ nie mają pieniędzy na podróż jakimkolwiek środkiem transportu. Jeśli chodzi o sanktuarium w Kibeho, jest zupełnie inaczej niż tu w Medziugorje. W trakcie roku przybywa tu niewielka liczba osób. Jedynie z okazji większych uroczystości można zobaczyć ok. 20 – 30 tysięcy ludzi.
Z pewnością koordynuje ojciec wiele programów pomocy. Ale czy mógłby ojciec powiedzieć, który projekt obecnie jest najistotniejszy?
W naszej rozmowie trochę już tę tematykę poruszyliśmy. Najważniejsze jest zapewnienie jedzenia głodującym. Jeśli damy im jeść, możemy ich nauczać. Ruanda jest państwem rozciągającym się na 26. 000 km2, a więc ok. 8 % powierzchni Polski. Proszę sobie wyobrazić, że na tej powierzchni żyje 11 milionów ludzi. I trzeba dodać, że 90% ludności utrzymuje się z rolnictwa. Problemem jest przeludnienie. Mało jest ziemi zdatnej pod uprawę, czyli takiej, której kultywowanie przynosiłoby plony, a zatem stanowiłoby źródło pożywienia. Jeśli chodzi o chrześcijaństwo, Ruanda należy do najbardziej schrystianizowanych państw Afryki. Około 93 % ludności jest chrześcijanami, 82 % spośród nich to katolicy. My, misjonarze, nie przybywamy tutaj mówić o Ewangelii i Chrystusie. Nasza praca polega w pierwszym rzędzie na pomocy ludziom w przeżyciu, a dalej na nauczeniu ich zawodu, aby mogli utrzymywać rodziny. Znaczy to, że nie chcemy dać im ryby, ale wędkę – nauczyć samodzielności i zaradności. Gdy mówię o projektach priorytetowych, chciałbym wspomnieć, że do zeszłego roku nie mieliśmy prądu. Podczas tych 22 lat w Afryce miałem jedynie latarkę albo świeczkę. Jak już wcześniej powiedziałem, moja parafia składa się w 80 % z młodych ludzi poniżej 25 roku życia. Oni potrzebują pomocy, aby nauczyć się konkretnego zawodu, a dokonać tego można, dopóki są młodzi. Dlatego też jednym z najbardziej pilnych projektów jest założenie centrum nauczania, w którym mogłoby studiować więcej niż 9 tysięcy studentów. Zanim będę mówił dalej, dodam na marginesie, że w mojej parafii istnieją już cztery szkoły zawodowe, w których uczy się około 6 tysięcy dzieci w wieku 6 -12 lat. Jeśli dzieci nie chodzą do szkoły, przyczyna jest jedna – głód. Gdy zacząłem rozdawać ciepłe posiłki, zainteresowanie szkołą wśród wiernych znacząco wzrosło. Ponadto warto przypomnieć, że szkoła podstawowa trwa do klasy szóstej, później jest szkoła średnia, która daje wykształcenie zawodowe. Budowa ośrodka jest o tyle istotna, że umożliwia kontynuowanie nauki rzemiosła po ukończeniu szkoły podstawowej. Wykonano już plany oraz projekt, i mam nadzieję, że budowa rozpocznie się możliwe najszybciej, dzięki pomocy życzliwych ludzi.
Czy mógłby ojciec na koniec naszej rozmowy opisać, jak wygląda ojca dzień pracy?
Z racji, że Rwanda leży nieco poniżej linii równika, dzień i noc trwają 12 godzin. Gdy mieszkańcy Ruandy określają czas, mówią o widniejszej i ciemniejszej części dnia. Nie liczą czasu tak jak my. Gdy w Europie jest godzina 7, wtedy tutaj mówią: jest godzina pierwsza albo pierwsza godzina dnia. Dokładnie dlatego, że o godzinie 6 robi się jasno, a o godzinie 18 zmierzcha. Żyję w klasztorze razem z czterema braćmi franciszkanami: dwoje z nich pochodzi z Rwandy, jeden z Burundi, a ja z Bośni. Rano wstajemy o 5.15, a więc jeszcze przed świtem. O godz 5.45 zbieramy się na wspólnej modlitwie, która trwa do godz. 6.15. Wtedy rozpoczyna się msza święta. Uczestniczą w niej także ludzie z zewnątrz. Po mszy jemy śniadanie i rozpoczynamy dzień pracy. Odwiedzamy chorych i spełniamy nasze obowiązki duszpasterskie na parafii. O 12.15 spotykamy się na krótkiej wspólnej modlitwie i idziemy na obiad. W tym samym czasie, tj. od 12.30 do 13.30, obiad mają też dzieci, które są z nami. Po obiedzie wykonujemy prace przewidziane na dany dzień, które trwają do godziny 18. Później odprawiamy godzinne rozmyślanie, zakończone nieszporami. Po kolacji mamy chwilę czasu wolnego i praktycznie koniec dnia, który modlitwą się zaczyna i nią się kończy.
** W Polsce pomocą dla Rwandy zajmuje się m.in. Fundacja ADRA Polska http://www.pomoc-rwandzie.adra.pl/ [A.B.] Vox Domini nr 4/2012.