Niezwykłe życie O. Pio

ŚWIĘTY OJCIEC PIO – NIEZWYKŁE ŻYCIE (1887-1968)

Franciszkanin, pierwszy stygmatyzowany kapłan w historii Kościoła, będzie prawdopodobnie uznany wkrótce za jednego z największych świętych naszego wieku. Przykładnie posłuszny, olbrzym wiary, pokorny w każdym doświadczeniu, cierpiał nieprzerwanie przez 50 lat, tak w swym ciele jak i w duchu, cierpienia Męki Chrystusa. Ponieważ nigdy nie odmawiał niczego Boskiemu Zbawicielowi, został obdarzony w zamian wspaniałymi i licznymi charyzmatami.

DZIECIŃSTWO
Francesco Forgione urodził się 25 maja 1887 w wiosce Pietrelcina (Benevent) na południu Włoch. Jego rodzice Grazio Forgione i Maria-Giuseppa De Nunzio pobrali się w 1881 roku. Mieli ośmioro dzieci, z których pięcioro przeżyło. Francesco był drugim z ocalałej piątki. Życie w Pietrelcinie nie było łatwe i trudno było znaleźć tam pracę wystarczająco wynagradzaną, aby stawić czoła potrzebom licznej rodziny. To dlatego ojciec musiał opuścić ojczyznę 2 razy (udał się do Buenos Aires w latach 1898-1905 i do Nowego Jorku w latach 1910-1917), by zapewnić rodzinie środki do życia.
Rodzice Francesco byli dobrymi chrześcijanami, ale nie okazywali demonstracyjnie pobożności. Tymczasem Francesco od pierwszych lat był niezwykle pobożny jak na dziecko w swoim wieku. Mając 11 lat spontanicznie poświęcił się Bogu i swemu świętemu patronowi – Franciszkowi z Asyżu. Już w młodym wieku cieszył się widoczną obecnością swego anioła stróża i korzystał z tego całe życie. Od 5 roku życia doświadczał ekstaz i wizji, szczególnie Dziewicy Maryi. Francesco nie chciał bawić się z kolegami, bo wygadywali bluźnierstwa, używali nieprzyzwoitych słów. Mając 8 może 9 lat zaczął się biczować żelaznym biczem, aby «cierpieć jak Jezus». Biczował się aż do krwi. Musiał jednak też walczyć z duchami diabelskimi, które dręczyć go będą przez całe życie, nie mogąc mu wybaczyć, że wyrwał im tak wiele dusz. Już w wieku kilku lat miewał we śnie wizje demonów: ukazywały mu się pod przerażającymi postaciami i nie mógł potem zasnąć. Nieco później, gdy wracał ze szkoły, jakiś mężczyzna często zagradzał mu drogę do domu. Wystarczyło, że uczynił znak krzyża lub pojawiał się bosy rówieśnik – anioł stróż, aby ta postać znikła.
W końcu 1902 roku ukazała mu się osoba dostojna i bardzo piękna, jaśniejąca jak słońce i rzekła: «Chodź za Mną, bo musisz walczyć jako mężny wojownik». Został zaprowadzony na pole. Z jednej strony byli ludzie bardzo piękni, ubrani całkiem na biało, a z drugiej – ludzie o straszliwym wyglądzie, ubrani na czarno. Francesco ujrzał wtedy, jak zbliża się do niego osoba obrzydliwa gigantycznych rozmiarów. Jaśniejąca postać zachęciła go do podjęcia walki z potworem. Młody człowiek poprosił o uniknięcie tego, ale otrzymał odpowiedź: „Musisz walczyć. Odwagi! Pozostanę blisko ciebie i nie pozwolę, byś został pokonany.” Walka była straszliwa, lecz z pomocą jaśniejącej postaci Francesco odniósł zwycięstwo.
Promienna postać położyła na jego głowie koronę, potem podniosła go mówiąc: „Inna, piękniejsza zostanie dla ciebie zachowana, jeśli będziesz potrafił walczyć z tym bytem z ciemności… Będę blisko ciebie i pomogę ci zawsze, aby za każdym razem udało ci się go pokonać.» Ojciec Pio za każdym razem zwyciężał, lecz czasem kosztowało go to bardzo drogo.
Biograf o. Alberto d’Apolito tak wspomina, jakie walki toczył o. Pio już w klasztorze: „My, braciszkowie, bywaliśmy często budzeni ze snu w środku nocy przerażającym odgłosem rzucanych mocno łańcuchów, zgrzytem żelaza, krzykami i jękami dochodzącymi z celi numer 5, w której przebywał o. Pio. Chłopcy naciągali kołdry na głowy, drżąc ze strachu. O. Pio, pragnąc ich uspokoić, zapewniał, że demon nie będzie ich dręczył ani nie zrobi im nic złego, że całą złość i nienawiść kieruje ku niemu. Raz jeden z chłopców rzekł, chcąc uchodzić za śmiałka: „Gdyby mi się ukazał, przegoniłbym go precz”. Na to odrzekł o. Pio: „Nie wiesz, co mówisz. Gdybyś ujrzał demona, umarłbyś z przerażenia.”

SYN ŚW. FRANCISZKA
Francesco w bardzo młodym wieku usłyszał Boże wezwanie, ściśle: wezwanie, by wstąpić do Zakonu franciszkańskiego. Zdecydował wspaniałomyślnie nań odpowiedzieć. Rozpoczął postulat w styczniu 1903 r. (miał wtedy 15 i pół roku) w nowicjacie w Morcone (Benevent). W wigilię tego dnia nasz Pan złożył mu wizytę w rodzinnym domu ze Swą Najświętszą Matką. Przyobiecali mu szczególną miłość.
Od początku Francesco okazał się wzorowym przybyszem. Wyznał to nawet pewnego dnia przełożony jego matce: „Proszę pani, pani syn jest dla nas zbyt dobry. Nie ma wad i przestrzega reguły lepiej niż my.” Przy końcu rekolekcji, które wieńczyły postulat, Francesco został przyjęty jako nowicjusz i przyjął habit św. Franciszka. Było to 22 stycznia 1904 roku. Nadano mu imię „Pio”, odtąd stał się „bratem Pio z Pietrelciny”. Po roku wyjechał dalej się kształcić do innego klasztoru, w Pianisi (Campobasso). Po zdaniu egzaminów z filozofii został wysłany do San Marco La Catola, gdzie złożył uroczyste śluby, a potem udał się do Serracapriola studiować teologię. Potem zaś wysłano go już do San Giovanni Rotondo, leżącego u stóp góry Gargan. Z wyjątkiem kilku miesięcy służby wojskowej w okresie wojny 1914-18, pozostał tam całe życie.
Wkrótce brat Pio został dotknięty tajemniczą chorobą, która zadała mu ogromne cierpienie: silne poty, gwałtowne bóle głowy, bardzo wysoka gorączka dochodząca do 48 st. C, a raz nawet wyższa! Nie wytrzymywał tego żaden termometr. Lekarze nic z tego nie rozumieli. W dodatku dotknęły go skrupuły. Uznał we wszystkich tych mękach ataki diabelskie i zaczął poznawać noc zmysłów taką, jaką opisywał św. Jan od Krzyża. Wobec tych niewyjaśnionych boleści przełożony powziął decyzję, w roku 1909, o odesłaniu go „na jakiś czas” do rodzinnej wioski, Pietrelciny, sądząc, że wiejski klimat szybko postawi go na nogi. Czasem wydawało się, że jego stan powracał do normy, jednak w inne dni pogarszał się. Również zmagania z diabłem były jego codziennym losem. Nieprzyjaciel ukazywał mu wszystkie jego zmyślone „niewierności” i usiłował go przekonać, że jest potępiony. Na wiosnę 1910 roku stan brata Pio tak się pogorszył, iż nawet on sam sądził, że bliska jest jego ostatnia godzina. W rzeczywistości miał przeżyć jeszcze 58 lat… Czując się źle, poprosił przełożonych o łaskę wcześniejszych święceń kapłańskich. I tak 10 sierpnia 1910 roku został wyświęcony na kapłana w katedrze w Benevent, w obecności matki. Ojciec przebywał wówczas w Ameryce. Odtąd stał się i na zawsze już pozostał Padre Pio i to pod tym imieniem wkrótce poznał go cały świat. Poświęcił się Bogu jako ofiara wynagradzająca za grzechy świata. Coraz bardziej stawało się jasne, że Pan łaskawie wejrzał na tę wspaniałomyślną ofiarę złożoną przez młodego zakonnika. W tym okresie otrzymał niewidoczne stygmaty. Miał 23 lata.

UKSZTAŁTOWANIE NA WZÓR CHRYSTUSA
Tak Padre Pio pisał o tym do swego kierownika duchowego: „Wczoraj wieczorem stało się ze mną coś, czego nie potrafię wyjaśnić ani pojąć. Na środku dłoni pokazało się trochę czegoś czerwonego w kształcie centyma. Towarzyszył temu także mocny i ostry ból… Ten ból był bardziej odczuwalny w środku lewej ręki i jeszcze trwa. Także w stopach czuję lekki ból. To zjawisko powtarza się prawie od roku…” (8. 09.1911) Długo ukrywał te doświadczenia, nim ośmielił się o nich mówić…
Miał wrażenie, że jego ręce, stopy i bok przeszywał miecz. On sam pogrążał się w Męce Chrystusa. W każdy czwartek przeżywał agonię w Getsemani, w piątek – biczowanie, ukoronowanie cierniem, następnie drogę krzyżową i ukrzyżowanie.
Od 20 września 1918 roku aż do śmierci we wrześniu 1968 roku (to znaczy dokładnie przez 50 lat) stygmaty staną się widoczne, a cierpienia Męki będą stałe i już nie ograniczone do okresu od czwartku do soboty. Oto jak w kilku słowach o. Pio opisuje to wydarzenie kierownikowi duchowemu:
«Spowiadałem naszych chłopców wieczorem 5 sierpnia, gdy zostałem nagle napełniony krańcowym lękiem na widok niebiańskiej postaci, która ukazała się oczom mej duszy. Trzymała w ręce coś w rodzaju broni podobnej do bardzo długiej włóczni, mającej grot dobrze wyostrzony i wydawało się, że z tego szpica wydobywał się ogień. Widzenie tego wszystkiego i baczna obserwacja wspomnianej osobistości, która rzuca z całą gwałtownością w moją duszę wspomnianą broń, było czymś zupełnie wyjątkowym. Z trudem wydałem jęk i czułem, że umieram. Powiedziałem chłopcu, aby się oddalił, ponieważ czułem się źle i nie miałem siły, by kontynuować spowiedź. Ta męka trwała nieprzerwanie aż do 7 sierpnia… Widziałem nawet moje wnętrzności: rozrywane i wyciągane tą bronią. Wszystko zostało wydane na pastwę żelaza i ognia. Od tego dnia zostałem śmiertelnie zraniony. (21.08.1918)
20 września tego samego roku doszło do innego wydarzenia. Tak w miesiąc później o. Pio opisał je swemu kierownikowi duchowemu: „Siedziałem na chórze po odprawieniu Mszy św., kiedy owładnęła mną jakaś ociężałość, podobna do słodkiego snu. Wszystkie moje wewnętrzne i zewnętrzne zmysły, a także dusza pogrążyły się w nieopisanym ukojeniu. Kiedy trwałem w takim stanie, zobaczyłem obok tajemniczą postać, podobną do tej, którą widziałem już 5 sierpnia, z tą różnicą, że ta miała ręce, stopy i bok ociekające krwią. Widok ten przeraził mnie. Doznałem uczuć, których nigdy nie zdołam opisać. Poczułem, że umieram i umarłbym, gdyby Pan nie podtrzymał tłukącego się w piersiach serca. Kiedy tajemnicza postać znikła, spostrzegłem, że moje dłonie, stopy i bok przebity ociekają krwią. Proszę sobie wyobrazić mękę, jakiej wówczas doznałem i doznaję nieustannie każdego dnia. Rana serca krwawi obficie, zwłaszcza od wieczora w piątek do soboty rano. Obawiam się, że umrę z upływu krwi, jeśli Pan nie wysłucha moich jęków i nie odejmie mi tych ran. Niech mi zostawi ból i mękę, lecz niechaj odejmie mi te znaki zewnętrzne, które sprawiają mi nieopisane i nie do wytrzymania zawstydzenie i upokorzenie.”
Mimo tej gorącej prośby, z którą skutecznie zwracało się do Boga wielu stygmatyków, o. Pio nie został wysłuchany. Wola Boża była inna w stosunku do jego osoby: stygmaty były widoczne aż do końca jego życia.
Pomimo nakazów zachowania milczenia o tej sprawie, nałożonych przez przełożonych, nowina rozniosła się lotem błyskawicy. Zakonnika poddano badaniom lekarskim. Chirurdzy zauważyli okrągłe zaczerwienienie skóry na obu dłoniach. Kiedy te miejsca dotykali zauważalna była błona, zaś na wierzchu dłoni jakby pustka. Na obydwu stopach obszar okrągły o średnicy około 2 cm, a pod nim pustka. W boku rana w kształcie krzyża o ramionach 7 i 3 cm. Stygmaty były więc ranami głębokimi. Wydawało się, że zadały je ogromne gwoździe. Z tych ran, które wywoływały okrutne cierpienia cały czas sączyła się krew, która często pachniała. Lekarz musieli wyznać, że nauka nie potrafi wyjaśnić zranień, które nigdy nie ulegają zakażeniu ani się nie goją. Stwierdzili, że wyjaśnienia trzeba szukać w sferze nadprzyrodzonej. W roku 1919 nasz Pan uprzedził ojca Pio, że znaki te nosić będzie 50 lat i tak się też stało. Znikły 22 września 1968 r., w przeddzień jego śmierci.

PO CO STYGMATY?
Idąc w ślady św. Pawła ojciec Pio miał dopełnić we własnym ciele braki męki Chrystusa (por. Kol 1,24) Jeden z biografów sławnego franciszkanina, ojciec Derobert, powiedział: „W swym miłosierdziu i mądrości Bóg pragnął przy Swoim Synu współodkupicieli, którzy wzorem Dziewicy Maryi pomogliby Mu zbawić świat. To dlatego można powiedzieć, że szaleństwo Krzyża jest najwyższą mądrością… Stygmatyk spod góry Gargan jest więc jedynie przedłużeniem Ukrzyżowanego z Kalwarii.»
Z pokory ojciec Pio nie chciał, żeby jego stygmaty były widoczne. Zasłaniał je.

WSTRZĄSAJĄCA MSZA ŚW. OJCA PIO
Opinia świętości Ojca, charyzmaty, jakimi został obdarzony, szczególnie dar czytania w sumieniach bardzo szybko przyciągnęły do San Giovanni Rotondo tłumy pielgrzymów. Nikt, kto tam przybył, nie chciał odejść bez uczestniczenia we Mszy św. sprawowanej przez stygmatyzowanego kapucyna. Ta Msza św. była w istocie odprawiana w sposób wyjątkowy w skali świata. Przybywali ludzie zewsząd, z całej Europy, z Ameryki, a nawet z Japonii. Niektórzy przyjeżdżali tylko po to.
Przybywające autokary czasem o drugiej, czasem o trzeciej w nocy, dowoziły wielką ilość pielgrzymów. Zaskakiwał ich widok placu kościelnego już zapełnionego ludźmi, oczekującymi na Mszę św. o godz. 5 rano! Cierpliwe oczekiwanie na otwarcie drzwi o 4.45 wypełniało odmawianie różańca.
Msza św. jest zawsze i wszędzie ponowieniem w sposób bezkrwawy ofiary Chrystusa na Kalwarii. Po cóż więc przybywać akurat na tę, którą sprawował kapucyn? Właśnie dlatego, że kiedy ojciec Pio odprawiał Mszę św. odczuwalny był jego ścisły i głęboki związek z Ukrzyżowanym z Kalwarii, który ofiarowywał się Ojcu, jako ofiara wynagradzająca za grzechy świata. Działał naprawdę w imieniu Chrystusa. On był naprawdę człowiekiem Bożym świadczącym całym zachowaniem o obecności Boga. Nosił w swym ciele jak jego boski Wzór krwawiące znaki ukrzyżowania. Wielu wiernych, a nawet kapłanów orzekło, że dopiero w San Giovanni Rotondo pojęli sens Najświętszej Ofiary. Celebracja trwała długo. Rzadko krócej niż 2 godziny, czasem o wiele dłużej. Kiedy sprawował Eucharystię prywatnie dochodziła nawet do 6-7 godzin! Jednak ci, którzy brali w niej udział, byli nią tak pochłonięci, że nie odczuwali mijającego czasu. Przełożeni musieli nakazać ojcu Pio, aby Msza nie trwała dłużej niż jedną godzinę. Najświętsza Ofiara była centrum jego życia. To była dla niego równocześnie okazja do ogromnej radości i do niewyrażalnej boleści. Przeżywał bowiem całą Mękę od Getsemani aż do ukrzyżowania. Do zakrystii prowadziło go, podtrzymując, dwóch współbraci, bo jego przeszyte stopy wywoływały straszliwe cierpienia. Kiedy odprawiał Mszę św. miało się wrażenie – i to była prawda – że przygniata go ciężar grzechów świata. Ofiarowywał Ojcu wszystkie intencje, jakie mu polecano, a było ich wiele. Jeśli mógł pośredniczyć w uzdrowieniu ludzi z tak wielu cierpień fizycznych i duchowych to działo się tak dlatego, że on brał je na siebie. Kiedy wypowiadał słowa Konsekracji często wypowiadał każde słowo dwa razy. Czy chciał być pewien, że wypowiedział je właściwie? „Hoc… hoc… est… est.. enim… enim… Corpus… Corpus… meum… meum…»
Oto kilka pytań, jakie postawiono mu w związku ze Mszą św.:
– Ojcze, jakie dobrodziejstwa otrzymujemy uczestnicząc we Mszy św.?
– Nie można ich zliczyć. Poznamy je dopiero w Raju.
– Czym jest dla Ojca Msza św.?
– Świętym związkiem z Męką Jezusa. Moja odpowiedzialność jest wyjątkowa w świecie (dodawał roniąc łzy).
– Co jest w Ojca Mszy św.?
– Cała Kalwaria!
– Ojcze, proszę powiedzieć, co Ojciec przeżywa w czasie Mszy św.
– Wszystko, co Jezus zniósł w czasie Swej Męki, także i ja cierpię w sposób niedoskonały, w takim stopniu, w jakim to dopuszczone dla stworzenia ludzkiego…
– Czy w czasie Boskiej Ofiary bierze Ojciec na siebie nasze nieprawości?
– Nie można uczynić inaczej, bo to stanowi część Boskiej Ofiary.
– W jakiej chwili cierpi Ojciec najbardziej w czasie Mszy św.?
– Cierpienie stale rośnie, ale przede wszystkim od Konsekracji do Komunii św.
– Czy Ojciec powtarza też słowa, które Jezus wypowiedział na krzyżu?
– Choć niegodnie, czynię to.
– A do kogo mówi Ojciec „Niewiasto, oto syn Twój”?
– Mówię do Maryi: „Oto synowie Twego Syna”.
– Czy Najświętsza Panna jest obecna, aby uczestniczyć w Ojca Mszy św.?
– A sądzicie, że Ona nie zajmuje się sprawami Swego Syna?
– Kto jeszcze jest obecny przy ołtarzu?
– Cały Raj…
– Czy chciałby Ojciec móc odprawiać więcej niż jedną Mszę św. w ciągu dnia?
– Gdyby to zależało jedynie ode mnie, nigdy nie odchodziłbym od ołtarza…
*
O. Bernard Romagnoli napisał:
„Kiedy po raz pierwszy uczestniczyłem we Mszy św. odprawianej przez o. Pio w momencie konsekracji zauważyłem na jego twarzy pewne ruchy i skurcze, które wtedy wydały mi się trochę dziwne, ale później, zastanawiając się nad tym, zrozumiałem, że przeżywał on w owej chwili mękę Ukrzyżowanego. Rzeczywiście, było wiadomo, że podczas Mszy św. ojciec Pio przeżywał na nowo mękę Jezusa, ofiarę miłości i cierpienia.”
Kard. Siri stwierdził:
„Odnawiała się w nim, na ile to możliwe w kimś, kto nie jest Synem Bożym, męka Jezusa Chrystusa.”
To wszystko – ojciec Pio cały zawiera się w tym stwierdzeniu.
Kard. Parente napisał: „Ojciec Pio w swej nadzwyczajności i tajemnicy odtwarza na nowo Chrystusa – Miłość ofiarowaną za życie ludzkości.”
Długo można by tak ciągnąć wypowiedzi, lecz i te już wystarczą, by odkryć uczucia ojca Pio i móc sobie wyobrazić, dlaczego tak wielka liczba ludzi przybywała i to z tak daleka, by uczestniczyć w jego Mszy św. i także by zrozumieć, dlaczego trwała ona tak długo.

 

DOM ULGI W CIERPIENIU
Miłość ojca Pio dla braci i sióstr nie miała granic. Prosił dla nich i często otrzymywał łaskę uzdrowienia, lecz czasem niebo nie udzielało tej łaski i smucił się tymi, którzy nie zostali uzdrowieni. Zastanawiał się: „Wielu otrzymuje od Pana w sposób widowiskowy uzdrowienie z ich chorób. Ci jednak, którzy nie znajdują się w tym planie, czy są skazani na noszenie krzyża swych boleści? Czy nie można dla nich nic uczynić?”
Ojciec mówił, że w każdym chorym trzeba dostrzec obraz Chrystusa cierpiącego i uczynić wszystko, aby im ulżyć. To tak przyszła mu myśl, by powstało dzieło nazwane „Domem Ulgi w Cierpieniu”. I tak w czasie trwającej wojny, 9 stycznia 1940 roku zrodziło się w celi pokornego zakonnika dzieło, które miało być wkrótce znane na całym świecie. Jak wskazuje nazwa nie miał to być zwykły szpital, bo w takim budynku troską otacza się jedynie ciało. Ojciec Pio pragnął, aby w tym Domu leczono też serce i duszę, z myślą o słowach Nauczyciela: „To, co uczyniliście najmniejszemu z Moich braci, Mnieście uczynili.” Budowę opóźniła wojna, jednak kiedy powrócił pokój, zaczęły zewsząd napływać ogromne sumy, szczególnie z Ameryki. Trzeba było podjąć znaczące prace i to dopiero w 1956 można było otworzyć drzwi do szpitala największego i najnowocześniejszego w Europie. Sale szybko się zapełniły tym bardziej, że opieka lekarska była darmowa, bogaci płacili za biednych, a dobrze się mający za chorych. Lekarze i personel nie otrzymywali wynagrodzenia.
W maju 1987 roku Papież Jan Paweł II odwiedził ten szpital.

DIABELSKIE ATAKI
Ojciec Pio nie mógł wyrywać tysięcy dusz piekłu, aby nie odczuć zemsty tego, którego nazwał „niebieskobrodym”. Szatan ukazywał się więc stale albo sam, albo za pośrednictwem swych – jak ich nazwał Ojciec – „kozaków”. Pochlebstwa i brutalności przeplatały się: zrzucanie z łóżka, bezlitosne bicie, przewracanie wszystkiego co miał w celi, rozlewanie atramentu na otrzymane listy tak, iż nie można było ich odczytać. Wszystkie te próby miały go pogrążyć w rozpaczy. Biedny ojciec był nieraz tak zmaltretowany, że sądził, iż umiera. Pewnego dnia przyszedł do niego z wizytą człowiek przypominający kierownika duchowego, utrzymując, że chce go wyspowiadać. Zdziwiony jego dziwnym wyglądem i niemiłym zapachem o. Pio rzekł: „Zawołaj: niech żyje Jezus!” Gość zniknął, zostawiając za sobą woń siarki. Kiedy uwalniał opętanych i wtedy „niebieskobrody” protestował i zadawał mu nowe udręki. Wyobraźnia tego, którego Chrystus nazwał Księciem tego świata wydaje się nieograniczona. Doszło nawet do tego, że pewnego dnia szatan zasiadł w konfesjonale Ojca Pio i oświadczył młodej dziewczynie, że jest potępiona. Ona zaś, załamana poszła odszukać Gwardiana. Ten zrobił gorzkie wyrzuty ojcu Pio. Łatwo mu było się wytłumaczyć, skoro nie opuszczał swej celi. Dziewczyna powróciła i wyspowiadana przez ojca Pio odeszła uspokojona.
To także szatan popchnął niektórych ludzi do zniesławienia stygmatyka aż zakazano mu sprawować publicznie Najświętszą Ofiarę oraz spowiadać. Zbyt dobrze wiedział szatan, ile kosztowało go działanie ojca Pio. Te diabelskie machinacje trwały jednak tylko przez dziesięć lat. Na końcu zawsze zwycięża Bóg.
Nieprzyjaciel przeciwstawił mu nawet współbraci. Dom Ulgi w Cierpieniu otrzymywał znaczące dary pieniężne. Przez statuty ojciec Pio był ich gwarantem aż do śmierci. Tymczasem niektóre domy kapucynów popadły w ruinę i usiłowały część wpływów przeznaczyć na zasilenie swych finansów. Ojciec Pio się na to nie zgadzał, dlatego również dotknęło go zniesławienie.

KONIEC KALWARII
22 września 1968 roku stygmaty wyryte przed 50 lat znikły. Od r. 1919 ojciec Pio wiedział, że to będzie znak, iż pójdzie na spotkanie z Tym, któremu poświęcił całe życie przyjmując bez zastrzeżeń wszelkie cierpienia fizyczne i duchowe, które mu się podobało zesłać, aby pomóc nawrócić grzeszników i otworzyć Niebiosa wielkiej liczbie spośród nich. I rzeczywiście 23 września 1968 r. o 2.30 odszedł do tego, który posłużył się nim w sposób tak niezwykły. Jeszcze w przeddzień odprawił Mszę św. i spowiadał aż do wieczora. Ponad 100 tys. ludzi uczestniczyło w pogrzebie. Mszę św. celebrowało 35 kapłanów i 2 biskupów.
Dziś, z Nieba, Ojciec Pio nadal wyprasza wszelkie rodzaje cudów, tak samo jak za życia. A jego zapach nie raz wskazuje, że jest z nami. Proces beatyfikacyjny jest zakończony i można nie bez słuszności przypuszczać, że w historii Kościoła uzna się go wkrótce za jednego z największych świętych i to nie tylko naszego wieku.

L. Couëtte

Na podst.: Stella Maris nr 9/97 str. 1-4 (Niezwykłe życie Padre Pio (1887-1968); Żyjący wizerunek Jezusa ukrzyżowanego) oraz nr 10/97 str. 10-14. Przekł. z fr.: E.B. w: „Vox Domini” nr 1-2/98, str. 2-6